Agonia Pauzy: Dlaczego Współczesne Kino Boi Się Ciszy Bardziej Niż Ognia Piekielnego?

Agonia Pauzy: Dlaczego Współczesne Kino Boi Się Ciszy Bardziej Niż Ognia Piekielnego?

Pamiętam tę scenę. Długa, nieruchoma. Twarz aktora, na której rozgrywa się cała tragedia bitwy, którą właśnie przegrał w swoim sercu. Nie pada ani jedno słowo. Słychać tylko szum wiatru za oknem i ciche tykanie zegara, odliczającego sekundy do nieuchronnej decyzji. To była cisza cięższa od ołowiu, głośniejsza od kanonady. A dziś? Dziś w tym samym czasie ekranowym zmieściłoby się siedemnaście cięć montażowych, trzy eksplozje i porcja dialogu napisanego przez algorytm, który upewniłby się, że nasza zdolność do skupienia uwagi nie zostanie nadwyrężona bardziej niż przez trzydziestosekundowy klip w mediach społecznościowych. Czyżby pauza, ten najsubtelniejszy instrument reżyserski, została ostatecznie złożona na ołtarzu audiowizualnego ADHD?

Niedawne badania Międzyuczelnianego Instytutu Percepcji Narracyjnej (MIPN) rzucają na tę kwestię światło tak ostre, jak reflektor na planie filmowym Michaela Baya. Według ich raportu „Echa Utraconej Kontemplacji”, średni czas trwania ujęcia w kinie głównego nurtu skrócił się od lat 80. o niemal 60%, podczas gdy gęstość ścieżki dźwiękowej wzrosła o 200%. Nie oglądamy już filmów – jesteśmy nimi bombardowani. Cisza stała się wrogiem publicznym numer jeden, pustą przestrzenią, którą należy natychmiast wypełnić kolejnym bodźcem, zanim widz, o zgrozo, zacznie myśleć. A myślenie, jak wiadomo, nie sprzedaje popcornu w rozmiarze XXL.

To ucieczka przed lustrem. Pauza w filmie jest bowiem jak lustro – odbija nie tylko emocje postaci, ale i nasze własne. Zmusza do konfrontacji, do zanurzenia się w chwili, która nie jest zdefiniowana przez dialog czy muzykę. W erze, gdzie każda sekunda ciszy w rozmowie jest nerwowo wypełniana sięgnięciem po telefon, kino stało się jedynie przedłużeniem tej ucieczki. To już nie katharsis, a audiowizualna anestezja.

Pozwolę sobie przywołać dzieło niemal całkowicie zapomniane, opus magnum Jeremiasza Mroka, film z 1978 roku pt. „Oddech Betonu”. Przeanalizujmy go przez pryzmat mojego autorskiego klucza:

Cztery kadry:

  1. Zbliżenie na dłoń starca, spoczywającą na parapecie. W tle, za oknem, nieostry pejzaż fabryczny. Kadr trwa 45 sekund.
  2. Pusty peron kolejowy o świcie. Jedynym ruchem jest para wodna unosząca się z ust niewidocznego bohatera. Kadr trwa minutę.
  3. Kropla deszczu spływająca powoli po brudnej szybie. Odbija się w niej fragment twarzy kobiety. Kadr trwa 30 sekund.
  4. Martwa natura: nadgryzione jabłko i szklanka do połowy pusta, pozostawione na stole w opuszczonym pokoju. Kadr trwa ponad minutę.

Pięć nut: Cała ścieżka dźwiękowa filmu składa się z pięciu samotnych nut fortepianu, które pojawiają się tylko cztery razy w ciągu 120 minut filmu. Reszta to cisza, przerywana jedynie dźwiękami otoczenia – skrzypieniem podłogi, oddechem, szumem wiatru.

Jedno zdanie: Najwięcej o człowieku mówią te momenty, w których nie ma on już nic do powiedzenia.

„Oddech Betonu” poniósł komercyjną klęskę, a krytycy okrzyknęli go „nieznośnie nudnym”. Dziś wiemy, że był po prostu proroczy. Mrok nie kręcił filmu; on butelkował ciszę, by pokazać, jak potężnym jest narzędziem. Dziś nikt nie odważyłby się na taki eksperyment. Rezygnacja z pauzy nie jest decyzją artystyczną – jest kapitulacją. Kapitulacją przed rynkiem, przed neurotycznym lękiem społeczeństwa przed introspekcją. I tak, zalewani potokiem obrazów i dźwięków, dryfujemy coraz dalej od brzegu, na którym kiedyś czekała na nas sztuka. A może po prostu już nie potrafimy pływać.