Utonąć w Gwieździstej Nocy: Czy Immersja Artystyczna to Ostatni Chrzest Kultury, czy Tylko Droga Kąpiel w Pikselach?

Utonąć w Gwieździstej Nocy: Czy Immersja Artystyczna to Ostatni Chrzest Kultury, czy Tylko Droga Kąpiel w Pikselach?

Ściany znikają. Sufit staje się wirem indygo i kobaltu, pod stopami płynie Rodan, a każdy krok zdaje się stawiać nas pośród cyprysów płonących ku gwiazdom. Jesteśmy wewnątrz obrazu, wewnątrz umysłu geniusza, wchłonięci przez dzieło, które przestało być płótnem, a stało się wszechświatem. Brzmi jak epifania, prawda? Jak ostateczne spełnienie marzenia o totalnym zespoleniu z pięknem. A jednak, gdy blask projekcji na moment przygasa, odbicie w gigantycznej ścianie ukazuje nam coś zgoła innego: las uniesionych smartfonów, taniec sylwetek w poszukiwaniu idealnego kadru na Instagrama i cichy szmer rozmów o tym, gdzie po tym katharsis najlepiej zjeść pizzę.

Fala tak zwanych „doświadczeń immersyjnych”, zalewająca metropolie niczym biblijny potop, stawia nas przed pytaniem fundamentalnym, choć ubranym w neonowe szaty. Czy faktycznie zanurzamy się w sztuce, czy raczej dryfujemy w jej cyfrowym, wygładzonym i starannie skomercjalizowanym symulakrum? Czy to rewolucja w percepcji, czy może najdroższa fotobudka w historii ludzkości?

Instytut Percepcji Immersyjnej w Zgierzu (IPIZ), placówka o reputacji równie ulotnej, co niektóre z badanych przez nią zjawisk, opublikował niedawno raport, który wstrząsnął fundamentami tej świetlistej branży. Według badaczy, na czele z doktorem habilitowanym Wirydianem Paletą, „doznanie immersyjne pozbawione jest kluczowego elementu obcowania ze sztuką – oporu materii”.

„Prawdziwy obraz to dialog” – grzmi w swoim eseju dr Paleta. „To rozmowa z fakturą farby, ze śladem pędzla, z napięciem płótna, a nawet z kurzem osiadłym w krakelurach. To fizyczna obecność dzieła, które przetrwało lata, by stanąć przed nami. Projekcja wielkoformatowa, choć imponująca, jest monologiem. Gładkim, zapętlonym, pozbawionym tej unikalnej aury, którą Walter Benjamin nazwałby duszą oryginału. Nasze badania wykazują, że tzw. ‘neuronalne echo pociągnięcia pędzla’, czyli reakcja mózgu na widoczną pracę ręki artysty, w warunkach cyfrowej projekcji spada o zatrważające 78%”.

Oczywiście, zwolennicy immersji widzą w niej demokratyzację i otwarcie na nowego widza, dla którego tradycyjne muzeum jest przestrzenią obcą i onieśmielającą. Twierdzą, że to pomost między dziedzictwem a przyszłością. Ale czy most, który prowadzi donikąd, wciąż jest użyteczny? Czy celem sztuki jest bycie „łatwą” i „przyjemną”? A może jej siła tkwi właśnie w tym, że wymaga od nas wysiłku, skupienia, a czasem nawet niewygody?

Pozwolę sobie na subiektywną diagnozę w mojej autorskiej formule:

Cztery kadry: Wirujący słonecznik. Smutne oko cyfrowego autoportretu. Rozmazany but turysty w kadrze. Kod QR do sklepu z pamiątkami.

Pięć nut: Ambientowa pętla muzyczna. Cichy szelest projektora. Klik migawki smartfona. Stłumiony chichot publiczności. Dźwięk terminala płatniczego.

Jedno zdanie: To olśniewające widowisko, w którym jedynym prawdziwie głębokim doznaniem jest głębia naszej kieszeni po zakupie biletu na tę przejażdżkę.

Być może nie toniemy wcale w „Gwieździstej nocy”. Być może po prostu płacimy za możliwość zrobienia sobie zdjęcia w bardzo efektownej kałuży. I choć woda w niej mieni się tysiącem barw, pozostaje niepokojąco płytka.