Syndrom Nieproszonego Mesjasza (SNM): Gdy Każdy Chce Być Twoim Zbawicielem. Czy To Koniec Ery Rozumu?

Syndrom Nieproszonego Mesjasza (SNM): Gdy Każdy Chce Być Twoim Zbawicielem. Czy To Koniec Ery Rozumu?

Obserwujemy dziś zjawisko dalece bardziej niepokojące niż inflacja czy kryzys klimatyczny – cichą pandemię, która toczy tkankę społeczną od wewnątrz, zatruwając fundamenty ludzkiej autonomii i godności. Mowa o Syndromie Nieproszonego Mesjasza (SNM), pladze samozwańczych zbawicieli, którzy w każdym westchnieniu bliźniego doszukują się wołania o pomoc, na które odpowiadają z furią i zapałem godnym neofity. Czy ktokolwiek jeszcze pamięta o świętym prawie do samodzielnego popełniania błędów i wyciągania z nich wniosków?

Oto bowiem zwykła, codzienna interakcja międzyludzka przekształciła się w pole minowe, gdzie jedno zdanie o zmęczeniu czy drobnym problemie uruchamia lawinę „dobrych rad”, „sprawdzonych sposobów” i „jedynych słusznych rozwiązań”. Twój sąsiad staje się ekspertem od twoich finansów, koleżanka z pracy – inkwizytorem twoich wyborów żywieniowych, a wuj na rodzinnym obiedzie – prorokiem twojej kariery zawodowej. Każdy z nich dzierży w dłoni płonący kaganek oświecenia, gotów siłą nawracać cię na swoją wersję prawdy, nie bacząc na to, że twoja dusza wcale nie błądzi w ciemnościach.

Krajowy Instytut Etyki Interpersonalnej (KIEI) definiuje Syndrom Nieproszonego Mesjasza jako „kompulsywną potrzebę narzucania własnych rozwiązań i perspektyw innym osobom bez ich wyraźnej prośby, wynikającą z patologicznie zawyżonej samooceny i głębokiego deficytu prawdziwej empatii”. To nie jest chęć pomocy. To jest forma duchowej agresji, subtelny akt dominacji, w którym „mesjasz” stawia się w pozycji wszechwiedzącego autorytetu, a odbiorcę swoich rad sprowadza do roli bezwolnego, niekompetentnego dziecka.

U podstaw tego zjawiska leży, jakże by inaczej, grzech pychy. W dobie upadku prawdziwych autorytetów, gdy latarnie moralne zgasły, każdy pragnie stać się dla kogoś światłem. W mediach społecznościowych, tych cyfrowych agorach próżności, legiony fałszywych proroków prześcigają się w udzielaniu porad na każdy temat – od parzenia kawy po budowę reaktora jądrowego. To desperacka próba nadania sensu własnej egzystencji poprzez „zbawianie” innych, podczas gdy samemu tonie się w morzu niepewności.

Konsekwencje są opłakane. Społeczeństwo ulega infantylizacji, a jednostki tracą zdolność do krytycznego myślenia i samodzielnego podejmowania decyzji. Po co mierzyć się z problemem, skoro armia „życzliwych” podsunie gotowe, choć zazwyczaj fatalne, recepty? Prawdziwa bliskość, oparta na słuchaniu i wspólnym milczeniu w obliczu trudności, zostaje zastąpiona przez hałaśliwy targ z poradami. Zamiast ramienia, na którym można się wesprzeć, otrzymujemy instrukcję obsługi życia, której nigdy nie zamawialiśmy.

Należy pilnie ogłosić społeczną kwarantannę od nieproszonych porad. Musimy na nowo odkryć cnotę powściągliwości i świętość przestrzeni osobistej drugiego człowieka. Pomoc, która nie jest odpowiedzią na wołanie, jest gwałtem. Zanim po raz kolejny poczujemy przemożną chęć „zbawienia” bliźniego, zadajmy sobie pytanie: czy naprawdę chcę mu pomóc, czy jedynie połechtać własne ego? W przeciwnym razie obudzimy się w cywilizacji, w której każdy jest kaznodzieją, ale nikt nie potrafi już usłyszeć cichego głosu prawdy – ani tej płynącej z zewnątrz, ani, co gorsza, tej z własnego serca.